Dzisiaj chciałam opowiedzieć Wam o niezwykłym, emocjonującym filmie. Już na samą myśl o pisaniu tego posta, czułam ekscytację. Jak zapewne pamiętacie, niedawno recenzowałam powieść "Love, Rosie" autorstwa Cecelii Ahern. Powieść bardzo mi się spodobała i zaczęłam już nawet odliczać dni do premiery filmu. Na szczęście dzięki mojej przyjaciółce, na pokaz mogłam się wybrać przedpremierowo, wczoraj. Z dobrego serca ostrzegam Was! Podejdę do sprawy bardzo emocjonalnie! :3 - Jakbyście chcieli zapoznać się z opinią o książce, zapraszam --> TUTAJ <---
Zdanie "Kocham ten film!" nie odda w pełni tego, co teraz czuję. Trudno rozpoznać w tej historii powieść Pani Ahern, ale w tym wypadku powiem, że jest to świetna wiadomość. Książkę uwielbiam, ale adaptację pokochałam całym sercem. Ale zacznijmy od początku.
Już od samego początku wiemy dużo więcej, niż część bohaterów. Już od pierwszych scen dostrzegamy sytuację, która panuje pomiędzy bohaterami, emocje, które nim towarzyszom. Aktorzy zrobili świetną robotę, ponieważ postaci przez nie odgrywane, nabrały wyrazistości, charakteru i głębi. Bardzo szybko do mnie dotarło, że nie potrafię wyobrazić sobie nikogo na ich miejscu.
Świetnym zabiegiem, aby podkreślić upływające lata, były ubrania modne w konkretnych rocznikach, jakość sprzętów elektronicznych i zmiany fryzur. Reżyser bawił się również naświetleniem, które niekiedy podnosi dramatyzm scen, a innym razem sprawia, że wydają się bardziej kolorowe i miłe. Świetnie wkomponowała się również muzyka. Autorzy filmu poszli w kierunku kilkuletnich utworów, które dodatkowo pojawiają się w idealnych momentach. Lily Allen i jej piosenka "Fu*c You", czy The 1975 i ich utwory, sprawili, że adaptacja była jeszcze lepsza.
Film skończył się zbyt szybko. Nie ważne, że blisko połowę produkcji płakałam ze wzruszenia - to nieuniknione - albo znałam wiele faktów już wcześniej, film bowiem sprawił, że chciałam, żeby moje życie było podobne do Rosie. Chciałabym mieć takiego najlepszego przyjaciela, na którym zawsze mogłabym polegać. Od czasu zakończenia wczorajszego spotkania, ciągle nie mogę przestać myśleć o tym filmie, wracam do poszczególnych momentów ponownie je analizując i starając się je zapamiętać jak najdokładniej. Dzisiaj w szkole łapałam się na tym, że nie mogłam skupić się na lekcjach, bo rozpraszałam się myśleniem o "Love, Rosie".
Polecam ten film z całego serca. Pewnie spodoba się głównie kobietom, ale moim zdaniem może się na niego wybrać każdy, ponieważ jest to historia niezwykła, poruszająca i wciągająca, pasjonująca. Dawno żaden film nie wywarł na mnie takiego wrażenia. I może powiem coś, co niektórych zaskoczy, ale: Tak, "Love, Rosie" jest zdecydowanie bardziej niezwykłą produkcją nawet od "Gwiazd Naszych Wina" i jeżeli tylko będę mogła, to na pewno kupię go sobie i będę do niego wracać.
Zdanie "Kocham ten film!" nie odda w pełni tego, co teraz czuję. Trudno rozpoznać w tej historii powieść Pani Ahern, ale w tym wypadku powiem, że jest to świetna wiadomość. Książkę uwielbiam, ale adaptację pokochałam całym sercem. Ale zacznijmy od początku.
Tytuł: "Love, Rosie"
Reżyseria: Christian Ditter
Rok i miejsce produkcji: 2014, Wielka Brytania, Niemcy
W rolach głównych: Lily Collins, Sam Claflin
Na podstawie: "Love Rosie" (dawniej: Na końcu tęczy) Cecelii Ahern
Premiera: 5 grudnia
Moja ocena: 7/7!
Już od samego początku wiemy dużo więcej, niż część bohaterów. Już od pierwszych scen dostrzegamy sytuację, która panuje pomiędzy bohaterami, emocje, które nim towarzyszom. Aktorzy zrobili świetną robotę, ponieważ postaci przez nie odgrywane, nabrały wyrazistości, charakteru i głębi. Bardzo szybko do mnie dotarło, że nie potrafię wyobrazić sobie nikogo na ich miejscu.
Świetnym zabiegiem, aby podkreślić upływające lata, były ubrania modne w konkretnych rocznikach, jakość sprzętów elektronicznych i zmiany fryzur. Reżyser bawił się również naświetleniem, które niekiedy podnosi dramatyzm scen, a innym razem sprawia, że wydają się bardziej kolorowe i miłe. Świetnie wkomponowała się również muzyka. Autorzy filmu poszli w kierunku kilkuletnich utworów, które dodatkowo pojawiają się w idealnych momentach. Lily Allen i jej piosenka "Fu*c You", czy The 1975 i ich utwory, sprawili, że adaptacja była jeszcze lepsza.
Film skończył się zbyt szybko. Nie ważne, że blisko połowę produkcji płakałam ze wzruszenia - to nieuniknione - albo znałam wiele faktów już wcześniej, film bowiem sprawił, że chciałam, żeby moje życie było podobne do Rosie. Chciałabym mieć takiego najlepszego przyjaciela, na którym zawsze mogłabym polegać. Od czasu zakończenia wczorajszego spotkania, ciągle nie mogę przestać myśleć o tym filmie, wracam do poszczególnych momentów ponownie je analizując i starając się je zapamiętać jak najdokładniej. Dzisiaj w szkole łapałam się na tym, że nie mogłam skupić się na lekcjach, bo rozpraszałam się myśleniem o "Love, Rosie".
Polecam ten film z całego serca. Pewnie spodoba się głównie kobietom, ale moim zdaniem może się na niego wybrać każdy, ponieważ jest to historia niezwykła, poruszająca i wciągająca, pasjonująca. Dawno żaden film nie wywarł na mnie takiego wrażenia. I może powiem coś, co niektórych zaskoczy, ale: Tak, "Love, Rosie" jest zdecydowanie bardziej niezwykłą produkcją nawet od "Gwiazd Naszych Wina" i jeżeli tylko będę mogła, to na pewno kupię go sobie i będę do niego wracać.
Zwiastun:
Czyli w najbliższy weekend idę do kina! :D
OdpowiedzUsuńKoniecznie daj znać, jak wrażenia! :)
UsuńNajpierw książka, potem film ;) Już wkrótce zaliczę obie przyjemności ;)
OdpowiedzUsuńObie są zupełnie inne, więc powiedziałabym, ze w tym przypadku nie robi to różnicy, ale zgadzam się, że warto zawsze najpierw przeczytać książkę ;) Zwykle, jeżeli najpierw obejrzę, to nie mam już potem ochoty przeczytać :/
UsuńNa pewno nie pójdę do kina. :D No chyba, że w moim bardzo nowoczesnym i zawsze na czasie kinie ten film będzie wyświetlany. Ale jeśli nie, to w domu chętnie obejrzę. :3
OdpowiedzUsuń~Księżycowa Pani
mam nadzieję, że jakimś cudem zaczną go tam wyświetlać, bo warto ;)
UsuńWydaje mi się, że powinni, bo Monolith naprawdę przyłożył się do promocji filmu. Było tyle przedpremierowych pokazów, dodaj do tego rozdawanie biletów. Kilka osób było jeszcze trzy miesiące przed premierą na filmie - pokaz dla mediów. Więc wydaje mi się, że promocja tego tytułu powinna pomóc :)
Ja niby mam przyjaciela, ale mam wrażenie, że nie TAKIEGO. Jednak jakiś dystans jest, nie da się powiedzieć naprawdę o wszystkim. Ale nie ma wątpliwości, że film był cudowny. Widziałam go już dwa razy i chcę jeszcze :) I ponownie dziękuję Tobie i Adze za zaproszenie :)
OdpowiedzUsuńNom, chciałoby się mieć takiego Alexa :D
UsuńFilm był cudowny i idę na niego drugie raz! Po prostu muszę. Zresztą być może znów się spotkamy w kinie, skoro wygrałyśmy wejściówki ;)
Nie ma za co, przekażę Adze ;)
Książkę z całą pewnością przeczytam, ale film może kiedyś. :)
OdpowiedzUsuńJestem okropna, wiem, ale film chyba nawet lepszy, więc warto poznać obie wersję, choćbyś miała obejrzeć online za kilka lat :p
UsuńSwoją drogą świetny awatar ;)
UsuńNajpierw książka, potem film!
OdpowiedzUsuńChyba się wybiorę w sobotę, miałam już zrezygnować, oszczędzać, no ale skoro piszesz, że genialny:) No i jest okazaja, bo mikołajki :)
OdpowiedzUsuńmiało być okazja :)
UsuńJasne, rozumie :)
UsuńI jak, byłaś? Jak wrażenia? :)
Bardzo intryguje mnie i książka i film. Chyba powinnam jak najszybciej przeczytać, żeby wybrać się na film ^^ Tym bardziej, że Twoja opinia jest tak pochlebna ;)
OdpowiedzUsuńObie wersje są świetne, ale film po prostu kocham. Mogę jedynie uprzedzić, że jeszcze będę o nich mówić ;)
UsuńMam nadzieję, że historia Ci się spodoba :)
Mam ochotę i na książkę i na film! :)
OdpowiedzUsuńBardzo lubię tego aktora - wpadł mi w oko już przy Piratach z Karaibów 4, a jako Finnick w Igrzyskach zdobył moje serce. Ale w tym filmie nie podoba mi się fakt, że go sparowali z tą laską od obrzydliwych, męskich brwi (jak ona wygląda?! ładna buzia, a tak zeszpecona tymi brwiami). I chyba dlatego, że nie przepadam za Lily Collins, będę musiała odpuścić sobie seans. Ale książkę przeczytam :)
OdpowiedzUsuńSam Claflin <3 :D
UsuńNie martw się brwiami, ma takie tylko na początku, potem jej ładnie wyrównają i nie będzie wyglądać tak źle. Zrobili wszystko, żeby podkreślić upływ lat, tak więc od od początku jest ciachem, a ona dobrze wygląda pod koniec :D W sumie to nie ma co się przejmować, ja przestałam zwracać uwagę na takie detale, szczególnie, że pochłonęła mnie historia :)
Uwielbiam "Ps...", zastanawiałam się czy sięgnąć po książkę i czy obejrzeć film, ale po tej recenzji na pewno to zrobię :)
OdpowiedzUsuń"Ps...." jeszcze nie poznałam, ale po "Love, Rosie" na pewno tego nie odpuszczę! :)
UsuńKurczę, poszłabym z chęcią do kina, ale chciałabym najpierw przeczytać książkę... Ech, te moje problemy. :D
OdpowiedzUsuńMam takie same, nie przejmuj się ;) Do tego dodać naukę, brak czasu i kilka sprawdzianów i pozostaje tylko myśl o świętach. Na szczęście na święta szykuję kilka ciekawszych, różniących się postów ;)
UsuńFilm z chęcią bym obejrzała, ale ostatni wolny czas wykorzystałam na pójście do kina na "Kosogłosa". Na razie więc pozostaje mi się zadowolić recenzjami innych. A książkę chętnie kupiłabym sobie na Mikołajki, ale nie wiem czy mi się to uda :c
OdpowiedzUsuńI jak Ci się podobał "Kosogłos"? Mi bardzo i nie mogę się doczekać finału :)
UsuńUdało Ci się? :) Mam nadzieję, że historia Rosie i ALexa Ci się spodoba, ale po przeczytaniu książki pamiętaj, że filmowa wersja jest lżejsza, bardziej wzruszająca i mniej smutna ;)
Narobiłaś mi jeszcze większej ochoty na ten film, a już była ogromna! :D
OdpowiedzUsuńNarobiłaś mi jeszcze większej ochoty na ten film, a już była ogromna! ;D
OdpowiedzUsuńNo to nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć miłego seansu i trzymać kciuki, że spodoba Ci się równie mocno! :3
UsuńMuszę najpierw przeczytać książkę :D
OdpowiedzUsuńAle cieszy mnie Twoja pozytywna reakcja, bo ekranizacja "P.S. Kocham Cię" niestety mnie zawiodła i mam nadzieję, że w tym przypadku będzie lepiej :)